
Zanim przejdziemy do konkretów, słów kilka na temat moich zdjęć. Może, mam nadzieję, że zauważyliście, że pełnią one dość ważną rolę na moim blogu. Po różnych niedogodnościach w postaci zepsutego obiektywu, niedostatecznej ilości światła i ogólnego zmęczenia moją radosną twórczością, postanowiłam podejść do tematu bardziej „na poważnie”. Zaczęło się od tego, że Brat przysłał mi obiektyw, którego nie potrzebował. Nie jest to żaden super hiper sprzęt, ale przynajmniej działa bez zarzutu. Po drugie, przyjrzałam się swoim zdjęciom i stwierdziłam, że idę na łatwiznę. Nie ma się co oszukiwać – zdjęcia na ciemnym tle są mniej wymagające. Po trzecie, postanowiłam się w końcu dokształcić :-)

Jednak mój humanistyczny umysł kategorycznie odmówił współpracy. Czytałam te specjalistyczne bzdury formułki i jednym okiem wlatywało, a drugim uchem od razu się ulatniało, wybierając jak najkrótszą drogę – z pominięciem organu myślącego, czyli mózgu. Od razu przyszedł mi na myśl własny Mąż – idealny wprost przykład ścisłego umysłu, niczym wzorzec z Sèvres. Nie obyło się bez małej awanturki i jednej nie – ukradkiem wylanej łzy. Bo Mąż ( umysł ścisły, powtarzam ) nie rozumie, jak można czytać, nawet na głos! i nie pojmować. Po niecałej godzinie Małżonek nakazał mi ustawić aparat na statywie, skomponować jakąś martwą naturę i wyłożył mi wszystko, za przeproszeniem „jak krowie na miedzy”.
No. I teraz już rozumiem. I teraz już robię zdjęcia „na manualu” i na białym tle. I takie jak chciałam – z cieniami, z odpowiednią głębią i tym wszystkim o czym pomyślę, że chcę. Tylko pół godziny ćwiczeń praktycznych, a ile radości! Tylko nie wymagajcie ode mnie, żebym Wam to wszystko powtórzyła! Choć rozumiem co i jak, co, po co i w którą stronę przekręcić, do specjalistycznego nazewnictwa mam awersję ;-) Na przykład blenda to dla mnie zwyczajny „odbijak”. Ok, nie będę się już dłużej kompromitować… Na koniec jeszcze tylko skromnie dodam, że jedynie na polu nauk ścisłych poruszam się „intuicyjnie”, niczym dziecko we mgle. Poza tym jestem pełna talentów i zalet wszelakich ;-)

Przede mną jeszcze wiele nauki, prób i błędów. Udanych i beznadziejnych zdjęć. Wróćmy więc do jedzenia. Poza tym, że ładnie wygląda na obrazku, musi też dobrze smakować. Polecam Wam przepis na to wytrawne ciasto. We Francji to bardzo popularny starter, przystawka. U mnie w wersji z łososiem i chili, ale Wy możecie zmienić dodatki według upodobań. Co można tu jeszcze wrzucić? ( oczywiście nie wszystko na raz ) Na przykład oliwki, suszone pomidory, boczek, szynkę, chorizo, różne rodzaje sera, zioła i orzechy, figi, mięso pozostałe z pieczeni, jakieś ciekawe przyprawy, grzyby i co Wam serce podpowie :-)
Przepis na wytrawne ciasto
Składniki podstawowe:
- 3 jaja
- 1 saszetka proszku do pieczenia
- 150 g mąki
- 3 łyżki oliwy
- 150 ml ciepłego mleka
- 70 g startego żółtego sera
- pieprz i sól
Dodatki:
- 120 g wędzonego łososia
- czubata łyżka sera ricotta
- dwie papryczki chili
- łyżka posiekanego koperku
Przygotowanie:
- W misce roztrzep jaja.
- Dodaj mąkę i proszek do pieczenia, wymieszaj.
- Wlej mleko, oliwę i ponownie dokładnie wymieszaj.
- Wrzuć ser oraz dodatki i przyprawy.
- Przełóż masę do foremki keksówki ( wysmarowanej tłuszczem i posypanej mąką ).
- Piecz około 50 minut w piekarniku nagrzanym do 180° C – do „suchego patyczka”.
- Po wyjęciu z pieca odczekaj kilka minut, a następnie wyjmij ciasto z foremki i wystudź na kratce.
- Pokrój i podawaj na „jeszcze troszkę ciepło”, lub na zimno. Smacznego!
Jeśli wolisz miękką skórkę, po upieczeniu zawiń ciasto w folię aluminiową.
Ciasto świetnie się nadaje do zamrożenia, jednak trzeba je wcześniej pokroić.
Jeśli wolisz, możesz je upiec w foremce na muffiny.
