Domowy sos Aioli / Homemade Aioli sauce

Aioli | chilitonka

Sos aioli, król francuskich sosów emulsyjnych, to coś w rodzaju czosnkowego majonezu. Przepis wywodzi się z Prowansji, pięknego regionu w południowo – wschodniej części Francji, nad Morzem Śródziemnym. Dobrze ukręcony sos jest tak gęsty, że można postawić w nim łyżkę. Do czego pasuje taki sos? – do drobiu, wołowiny, jagnięciny, do ryb i owoców morza, gotowanych, lub pieczonych warzyw, jaj i do czego jeszcze Wam serce podpowie. W smaku dość ostry, pikantny i bardzo dobry!

Przepis na podstawie „La bonne cuisine française” Marie-Claude Bisson

Aioli | chilitonka

Sos Aioli


Składniki dla około 6 osób: 8 ząbków czosnku, 2 żółtka, 1 szklanka oliwy z oliwek, szczypta soli, ewentualnie troszkę świeżo zmielonego pieprzu, 1 łyżka soku z cytryny

Wszystkie składniki powinny mieć temperaturę pokojową


Czosnek obierz i zmiażdż, lub zetrzyj na tarce. Połącz z sokiem z cytryny. Dodaj żółtka i mieszaj cały czas w jedną stronę.

Powoli wlewaj oliwę – na początku po kropelce, lub małą strużką. Po wlaniu połowy oliwy sos powinien być już gęsty. Kontynuuj, wlewając oliwę troszkę większą strużką. Na koniec przypraw do smaku et voilà! Smacznego!

Ps. Jeśli sos się zwarzy – wbij do miseczki nowe żółtko, mieszaj blenderem i wlewaj powoli sos, jak powyżej. Metoda działa w 100 % – sprawdziłam ;-) Jeśli wolisz łagodniejszy sos, dodaj mniej czosnku. Sos można wzbogacić dodając startą skórkę cytryny, lub posiekane zioła.

Aby po zjedzeniu sosu pozbyć się nieprzyjemnego zapachu, polecam natkę pietruszki, lub ziarenka kardamonu.

Jeśli masz ochotę, zobacz jak się robi prawdziwy sos aioli na targu w Marsylii – oto krótki filmik – klik

Vegetables | chilitonka

Homemade Aioli sauce


Ingredients: {serves 6}: 8 cloves of garlic, 2 egg yolks, 250 ml olive oil, pinch of salt, a little freshly ground pepper, 1 tablespoon lemon juice

All ingredients should be at room temperature


Peel and crush the garlic, or wipe on a grater. Combine with lemon juice. Add egg yolks and combine with a blender, or a whisk. Turn all the time in one way! Slowly pour the olive oil – at the beginning drop by drop, or a small trickle. After pouring half of the olive oil sauce should be thick. As more oil is incorporated, you can add the oil more quickly. Finally,  season to taste et voilà!

If you like, see how to make a real aioli on the market in Marseille – here’s a short video – click

I ♥ Lyon!

IMG_3122

Od Lyonu dzieli nas niewiele ponad dwie godziny jazdy samochodem. Kiedy wybraliśmy się tam po raz pierwszy, mieliśmy w pamięci zaledwie kilka zdjęć. Nie zabraliśmy żadnej mapy, czy przewodnika. Zazwyczaj tak wygląda nasz sposób zwiedzania nowych miejsc. „Idziemy na żywioł” – po prostu spacerujemy, odkrywamy, zaglądamy w nieznane zakamarki, uliczki. Czasem podążamy kilka kroków za napotkaną wycieczką zorganizowanych turystów – tak trafiliśmy do Muzeum miniatur i kina, a po drodze na wzgórze Fourviere natknęliśmy się na ruiny amfiteatru. Jeśli czegoś nie uda nam się zobaczyć, jest powód, aby pojechać tam raz jeszcze.

W Lyonie, zwłaszcza w jego starszej części, tzw. Vieux Lyon, sporo jest wąskich uliczek, schodów, kamiennych dróżek, warto więc zaopatrzyć się w wygodne obuwie. Szczególnie, jeśli zamierzamy wspiąć się na górującą nad miastem Bazylikę Najświętszej Maryi Panny z XIX wieku ( choć można zdecydować się na  „kolejkę zębatą”, ale to już nie to samo, a i satysfakcja mniejsza ). Nie będę Wam pisać o zabytkach, ciekawych miejscach w Lyonie – jest ich tak wiele! Muzea, przepiękne kościoły, zabytkowe kamienice – każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. A jeśli zmęczy nas zwiedzanie miasta, możemy się wybrać do przepięknego Parc de la Tête d’Or z ogrodem botanicznym i Zoo. Niedalej jak wczoraj leżeliśmy tam na trawie zajadając wytrawne ciasto, na które przepis wkrótce pojawi się na blogu :-)

IMG_3163

Lyon słynie z wybornej kuchni i został okrzyknięty gastronomiczną stolicą Francji. Tradycyjne restauracje nazywają się Bouchon. Zawsze pełne klientów, nie tylko turystów, ponieważ mieszkańcy miasta bardzo chętnie się tam stołują, np. podczas dwugodzinnej przerwy w pracy ( 12 – 14 h ). W Lyonie można zjeść porządny posiłek nie tylko wieczorem,, ale również w południe i co ciekawe, za obiad o 12 h zapłacimy mniejszą sumę. Naszym wczorajszym odkryciem jest lodziarnia ( podobno najlepsza we Francji ) Terre adélice w mojej ukochanej quartier Saint Jean. Można wybrać spośród 100 smaków, w tym 5o bio. Może nie jestem wielką fanką lodów, czy sorbetów, ale uwierzcie mi – te są wyjątkowe! Ja wybrałam kawowo – waniliowo – czekoladowe, ale te owocowe mojego Męża były nawet lepsze! Od wczoraj to miejsce będzie moim obowiązkowym przystankiem na mapie Lyonu. Następnym razem „będę hardcorem” i zamówię sobie gałkę o smaku foie gras, absyntu, albo wędzonego boczku! No, chyba że jednak musztardy z wasabi ;-) Niestety, liczna sieć tych lodziarni znajduje się jedynie na południu Francji, najbliżej właśnie w Lyonie.

Lody

Jak do tej pory nie udało nam się wybrać na Fête de la Lumière. Impreza organizowana jest co roku 8 grudnia i trwa zazwyczaj 4 dni. Lyon zmienia się wtedy w spektakularny festiwal światła i dżwięku, przyciągając nawet 4 miliony turystów. Jeśli w tym roku będziemy mieli z kim zostawić Homera, wybierzemy się na pewno!

Wielbiciele zakupów też znajdą coś dla siebie, bo w Lyonie, szczególnie w tej bardziej nowoczesnej części miasta, znajduje się mnóstwo sklepów, butików, również tych o bardziej wyrafinowanym asortymencie. Mój Brat zjeździł wiele miejsc w Europie i dopiero tutaj kupił swoje wymarzone buty w sklepie dla kowbojów ;-) A wczoraj mój Małżonek znalazł sklep z brzytwami i całym niezbędnym oprzyrządowaniem. Szczerze mówiąc, rzadko odwiedzamy sklepy w trakcie takich wycieczek. Ja pewnego razu widziałam przepiękne buty za okropnie wielką sumę i już więcej nie zaglądam. Wolę na przykład zjeść słynną Salad Lyonnaise za 9,50 w jakiejś przytulnej knajpce :-)

Lyon tętni życiem! Pełen turystów, młodzieży, ulicznych grajków. Kiedyś trafiliśmy na koncert jazzowy zorganizowany na zewnątrz Opery. Innym razem przy naszym stoliku usiadł chłopak z gitarą i naprawdę pięknie grał i śpiewał – tak po prostu, dla przyjemności. Będąc wczoraj w Lyonie, chciałam nakręcić dla Was krótki filmik z Place Bellecour. Niestety, cały plac wypełniły białe namioty z okazji jakiegoś kiermaszu. Może uda mi się następnym razem, a na razie obejrzyjcie kilka zdjęć z naszych podróży do Lyonu. No i zapraszam do odwiedzenia tego pięknego miasta osobiście!

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Na koniec kilka ważnych, przydatnych, praktycznych informacji:

  • Lyon leży w środkowo-wschodniej części kraju, nad rzekami Rodanem i Saoną, w regionie Rodan-Alpy, w departamencie Rodan i jest stolicą tegoż regionu i departamentu. To najstarsze miasto we Francji ( założone przez Rzymian w 43 r. p.n.e. ) i trzecie co do wielkości, po Paryżu i Marsylii.
  • Lyon jest połączony z Paryżem i Marsylią szybką linią kolejową TGV. Ponadto w mieście są trzy stacje kolejowe – Gare de Lyon-Saint Paul, Lyon Part-Dieu (główny dworzec kolejowy, położony we wschodniej części miasta) oraz Lyon Perrache (dworzec kolejowy i autobusowy).
  • Po mieście możemy podróżować autobusem, trolejbusem, tramwajem i metrem, nie licząc oczywiście taksówek i własnego transportu.
  • Amatorzy jazdy na rowerze mogą skorzystać z wypożyczalni rowerów  Vélo’v. W mieście jest około 340 stacji (pokrywa ona obszar Lyonu oraz sąsiedniego miasta Villeurbanne) oraz ponad 4000 rowerów. Podobno wypożyczenie roweru jest tanie – ja jeszcze nie korzystałam, ale wiem, że wiele osób chwali sobie ten rodzaj transportu.
  • W Lyonie jest sporo miejsc parkingowych ( szczególnie podziemnych ) i dość łatwo znaleźć wolne miejsce. Najczęściej opłata parkingowa wynosi 70 centów za 20 minut.
  • Znajduje się tu również międzynarodowy port lotniczy imienia Antoine’a de Saint-Exupéry’ego  oraz port rzeczny.

Więcej informacji na temat zwiedzania Lyonu znajdziecie na przykład tutaj: http://www.francjaonline.pl/lyon.php

Polecam też oficjalną stronę  informacji turystycznej ( niestety tylko w obcym języku ): http://www.en.lyon-france.com/.

Oraz ten artykuł na temat kuchni lyońskiej ( po polsku ) : http://mafrance.blox.pl/2008/11/Kuchnia-francuska-rozdzial-lionski.html

W poszukiwaniu skarbów

Cane sugar Chili & Tonka

Pamiętam tę niedzielę, jakieś trzy lata temu. W czerwcu, może w lipcu. Spotkałam się w parku z Estelle – panią kolegi mojego psa. Homer nie cierpi yorków i nigdy tego nie ukrywał, szczery chłopak z niego. W związku z powyższym nasz wspólny spacer nie trwał zbyt długo. „Wybierasz się na brocante? Dzisiaj w centrum miasta?” – zapytała znajoma. Psy zaczęły coraz groźniej szczerzyć kły. Mój Homerek , gdyby tylko chciał, jednym ząbkiem mógłby przegryźć szyjną tętniczkę Cezara. Kiedy psom już całkiem na sztorc stanęła sierść na całej długości kręgosłupa, sytuacja zaczęła być groźna, więc się grzecznie pożegnałam.

Żebym ja chociaż wiedziała co u licha jest to całe brocante, pomyślałam. Pogoda była piękna, dochodziła godzina dziewiąta rano. Postanowiłam, że może jednak pójdę do miasta, wybadam, zobaczę, może trafię. A trafić nie było zbyt trudno, bo w tym samym kierunku zmierzała spora grupka osób. Po kilku minutach, na miejscu przestronnego parkingu i wzdłuż kanału, moim oczom ukazał się ogromny targ staroci :-)

Ale czego tam nie było! Stare księgi w skórzanych oprawach, piękna zastawa stołowa, szezlong à la Ludwik XVI, srebrne sztućce, stuletnie aparaty fotograficzne, szabelki, wiekowe rowery i cała masa przeróżnych mniejszych i większych klamotów. Kiedy przeszłam wzdłuż, przez cały targ, na jednym z ostatnich stanowisk ujrzałam porcelanową paterę  przecudnej urody. A, co mi tam! i z ciekawości spytałam o cenę.

2 euro – usłyszałam.
Przepraszam, ile? – zapytałam z niedowierzaniem, bo deux euro2 brzmi podobnie jak douze euro, czyli 12.

– 1 euro?

To ja poproszę :-)

I tak oto, zdziwiona, stałam się właścicielką pierwszego rupiecia. Momentalnie dostałam jakiejś takiej werwy! Żrenice powiększone, z uśmiechem na ustach i ze zdwojoną energią obróciłam się na pięcie, aby ruszyć w przeciwną stronę. Z powrotem po te wszystkie cudeńka, które rzuciły mi się w oczy, a które posądzałam o zbyt wysoką cenę. Większość z nich już zniknęła w przepastnych torbach innych zwiedzających, ale pamiętam, że kupiłam wtedy kilka całkiem  ładnych rzeczy, wydając jakieć 5 – 7 euro.

I tak właśnie rozpoczęło się moje małe sekretne hobby. Podobno kobiety mają manię zbieractwa, a faceci lubią polować na zwierzynę. Ja mogłabym się godzinami włóczyć, szperać, przeszukiwać bez końca te wszystkie szpargały, nierzadko znajdując przyjemność w samym tylko oglądaniu. Mąż mój, który na początku był bardzo sceptycznie nastawiony do tego typu zakupów, zmienił zdanie, gdy upolował stary polski banknot i srebrną zapalniczkę.

To właśnie na targach staroci znajduję te wszystkie propsy, które całkiem fotogenicznie prezentują się na moich kulinarnych zdjęciach. Dzisiaj już wiem, że lepiej wybierać brocante, czy  puces – tam można znaleźć najfajniejsze skarby. Często sprzedawcy zajmują się tym fachem profesjonalnie, skupując po całej Francji najróżniejsze starocie, nierzadko równie profesjonalnie je wyceniając. Z kolei na tzw. vide – greniers wystawcami są najczęściej zwykli ludzie, którzy chcą się pozbyć z domu niepotrzebnych klamotów. Na vide – greniers najwięcej jest starych ciuchów, zabawek, najróżniejszych sprzętów elektronicznych, ale można też trafić jakieś perełki za naprawdę niską cenę.

Targ b&w

Francuzi uwielbiają targi staroci! Organizują je przez cały rok, choć oczywiście w sezonie wiosenno – letnim jest ich o wiele więcej. Na przykład na stronie brocabrac można dowiedzieć się o wszystkich tego typu imprezach na terenie całej Francji. Wystarczy tylko kliknąć na region, który nas interesuje, wybrać czas i miejsce. W zależności od wielkości targu i liczby wystawców, otrzymuje on od 1 do 5 „czerwonych kropek”.  Z reguły na taki targ wchodzimy za darmo. To wystawcy płacą np. 2 euro za metr bieżacy stoiska. Jedynie na niektórych imprezach, na przykład organizowanych przez szkoły, płaci się 1 – 2 euro za wstęp ( pieniądze trafiają do budżetu placówki, np. na zorganizowanie wycieczki dla dzieci ). Warto wybrać się na zakupy rano – wtedy jest więcej towaru, lepszy wybór.

Oprócz tego, istnieje również tzw. vide – maison, czyli wyprzedaż w jakimś konkretnym, prywatnym  domu. Wtedy wszystkie kląkry wystawiane są na zewnątrz, np. do ogrodu, a zwiedzający mogą swobodnie oglądać, przebierać, kupować wszystko to, co kumuś już się znudziło, a innemu może się jeszcze przydać. Chyba ostatnia już forma tego typu imprez, to połączenie targów staroci z targami gastronomicznymi, wystawami lokalnych twórców, rzemieślników i innych pasjonatów. Tam można kupić dzieła sztuki przecudnej urody, ręcznie robioną biżuterię, czy – najlepsze – domowe przetwory. I jeszcze Antiquités – czasem można je znaleźć przy okazji brocante, choć najczęściej prawdziwe antyki sprzedawane są w pięknie urządzonych sklepach. I już naprawdę na koniec – collections, czyli wszelkie znaczki, figurki, kapsle i wszystko, co tylko można z zapałem kolekcjonować ( Francuzi to lubią ).

Zawsze na takich targach panuje wesoła atmosfera. W bufecie można się napić, czy spróbować lokalnych specjałów. Sprzedawcy rozgrzewają się gorącą kawą, lub czymś odrobinę mocniejszym. Często już z samego rana dopisuje im humor i wykrzykują śmieszne teksty, zachęcając w ten sposób oglądaczy do zakupu swojego towaru. Nie raz słyszałam odgłos odkorkowanej butelki i komentarz przechodnia „och, jaki piękny dźwięk!„.

Bardzo lubię oglądać i polować na ciekawe przedmioty „z duszą”. We Francji sporo jest naprawdę starych, ładnych rzeczy. Docenia się ich urok i wartość. Innym razem śmieszy mnie widok tych najróżniejszych, przedziwnych, bywa, że strasznie kiczowatych ! Zastanawiam się czasem, jaki gust miał ten, kto wymyślił dane arcydzieło i po jaką chol… tzn. po co?! Albo co kieruje ludźmi, którzy to kupują? Raz widziałam faceta z ogromnym, zakurzonym, pluszowym bocianem i nie mam pojęcia co zamierzał z tym fantem zrobić?

Flamiche z serem maroilles

Flamiche 2 Chili & Tonka

Różne rzeczy już jadłam, ale ta potrawa mnie pokonała całkowicie! I nie tylko za sprawą sera, którego zapach unosił się w całym domu ( jak również na klatce schodowej, aż do parteru ) do późnego wieczora! Na nic się zdały te wszystkie znakomite odświeżacze powietrza, spray’e i świece zapachowe. Kto raz spróbował sera maroilles, prawdopodobnie jego aromat będzie miał już na zawsze zapisany w genach – już nigdy go nie opuści ;-)

Flamiche to jedna z najbardziej znanych potraw północnego regionu Francji. To coś w rodzaju pizzy, wytrawnej tarty. Ciasto jest mięciutkie, puszyste i bardzo, ale to bardzo smaczne! I do tego ten ser…

Maroiles Chili & Tonka

Słynny ser maroilles produkowany był przez mnichów już w VII wieku. Posiada charakterystyczny smak i bardzo intensywną woń, dzięki czemu szybko zyskał sławę i wielu zwolenników.  Jest to jeden z najbardziej znanych przysmaków regionu Nord-Pas-de-Calais. Nazwa sera pochodzi od starożytnej wioski Maroilles ( Maro Lalo ). Ser jest miękki, lepki, ma pomarańczową, również miękką skórkę. Produkowany jest  z mleka krowiego i zawiera co najmniej 45% tłuszczu.

Po obejrzeniu bardzo zabawnej francuskiej komedii „Bienvenue chez les Ch’tis” ( w polskim tłumaczeniu „Jeszcze dalej niż Północ” ) po prostu musiałam spróbować jak smakuje maroilles! Powiem Wam, że JEST MOC  W TYM SERZE!

Oczywiście flamiche najlepiej popić odpowiednim trunkiem. Nazwa Ch’ti to nie tylko marka piwa. Takim mianem określa się ludzi zamieszkujących Nord-Pas-de-Calais ( departament na północno – wschodnim krańcu Francji, tuż przy granicy z Belgią ), jak i gwarę, którą się posługują.

Film, a do filmu flamiche z serem maroilles,  jak najbardziej gorąco polecam!

Flamiche 3 Chili & Tonka

Flamiche 4 Chili & Tonka

Chti Chili & Tonka

Flamiche z serem maroilles { porcja dla 4 – 6 osób }

/czytaj: „flamisz z serem marłal”/

Czas przygotowania: 15 minut / Czas wyrastania: 2 godziny / Czas pieczenia: 25 minut

Składniki:

  • 200 g mąki
  • 2 żółtka + 1 jajo
  • 100 g miękkiego masła
  • 50 ml mleka
  • 10 g świeżych drożdży ( lub 5 g drożdży instant )
  • 10 g cukru
  • około 300 g sera maroilles*
  • 1 czubata łyżka crème fraîche ( gęstej, lekko kwaśnej, tłustej śmietany )
  • sól i pieprz

* jeśli nie znajdziesz sera maroilles ( lub nie lubisz ), zastąp go serem comté, lub morbier. Może być też inny gatunek sera o wyraźnym, intensywnym smaku oraz taki, który ładnie się roztapia.

Przygotowanie:

  1. Drożdże i cukier rozpuść w odrobinie ciepłego mleka.
  2. Do miski wsyp mąkę, dodaj szczyptę soli, 2 żółtka, masło, resztę mleka oraz drożdże z cukrem.
  3. Wyrabiaj, aż uzyskasz jednolite ciasto. Jeśli zbyt klei się do rąk, posyp je lekko mąką.
  4. Foremkę wysmaruj masłem i posyp mąką.
  5. Wyłóż ciasto na dno foremki i pozostaw do wyrośnięcia na 2 godziny w temp. pokojowej.
  6. Śmietanę wymieszaj z jajkiem i odrobiną pieprzu.
  7. Ser pokrój na plasterki, ułóż je na powierzchni ciasta i polej śmietaną.
  8. Piecz w piekarniku rozgrzanym do 170° C około 25 minut.
  9. Najlepsze na ciepło z jasnym piwkiem, smacznego!

Ps. Choć ser rzeczywiście jest bardzo „pachnący”, wcale nie przeszkadza to w trakcie jedzenia. Polecam jednak potem dobrze wywietrzyć pomieszczenie, lub po prostu zjeść na świeżym powietrzu ;-)

Flamiche 1 Chili & Tonka

Flamiche 5 Chili & Tonka

Przepis z Saveurs nr 199

Dwa światy

Kiedy w 2003 roku po raz pierwszy zobaczyłam Paryż, byłam zachwycona. Nie tylko dlatego, że spełniło się moje wielkie marzenie i chodziłam po miejscach, gdzie kiedyś szlajał się Modigliani, Utrillo i inni pijani artyści. Miasto zachwyciło mnie swoją różnorodnością. Nigdy wcześniej na jednej ulicy nie widziałam tylu kolorów skóry. Świat w pigułce, we wszystkich swych odcieniach – od bogactwa do biedoty, od porcelanowego do czarnego jak smoła. Kolorowa, multikulturowa pigułka ( nie ) spełnionych marzeń. Widziałam ogromnego różowego pudla z pomponami, który dostojnie wyjeżdżał po ruchomych schodach, z metra wprost na Avenue des Champs-Élysées. Albo wulgarnego, transwestytę w potarganych kabaretkach, krzyczącego coś z wyraźnym francuskim R. Z zachwytem patrzyłam na piękną mulatkę w lśniącym Lamborghini, albo wytworną kobietę w typie Catherine Deneuve, która sączyła swoje espresso w kafejce na rogu. Czasem czułam niepokój, np. wchodząc wieczorem do metra pełnego czarnoskórych młodych mężczyzn, z tymi ich świecącymi, rozbieganymi oczami, kiedy cała reszta podróżnych stała nieruchomo, patrząc przed „nieistniejące” siebie. Niedługo po moim powrocie do Polski w stolicy Francji wybuchły zamieszki. Ci sami czarnoskórzy chłopcy palili, demolowali, niszczyli Paryż domagając się równych praw.

Pozdrowienia z Paryża Chili & Tonka

Teraz, po latach, mieszkam w małym burgundzkim miasteczku. Nie ma tu wielkich blokowisk, ludzie żyją spokojnie w swoich domach z ogródkiem, życie toczy się w żółwim tempie. Ogólnie – nuda. Oprócz dwóch czarnoskórych, nie widziałam żadnej osoby, która różniłaby się od nas czymkolwiek. Ale wystarczy pojechać do oddalonego o kilka kilometrów, większego miasta. Tam spotkałam się „z nimi” po raz pierwszy w tak bezpośredni sposób.

Muszę powiedzieć, że wahałam się, i wciąż się waham, czy powinnam pisać na ten temat. Zaraz mogą odezwać się głosy, że jestem nietolerancyjna, mam rasistowskie poglądy, albo co najmniej zadzieram nosa. Tymczasem ja jestem w stanie zaakceptowaać nawet wyznawców dętki rowerowej, jeśli swoją wiarą nie ingerują w moje życie. Albo dwóch zakochanych, z czego jeden jest człowiekiem, a drugi szympansem, o ile szympans też się na to zgadza. Oczywiście to przenośnia – nie czytajcie  moich słów w tak dosłowny sposób!

Inaczej to wszystko wygląda, gdy z teorii przechodzimy do praktyki i musimy się zderzyć  z brutalną rzeczywistością.

Po raz pierwszy spotkałam muzułmanów na kursie francuskiego, blisko 4 lata temu*. Pamiętam, kiedy weszłam do małej, dusznej salki lekcyjnej wypełnionej starszymi kobietami, których głowy okrywał hidżab. Obok siedzieli mężczyźni o śniadej cerze, z przeszywającym mnie wzrokiem. Miałam ochotę zrezygnować. W tym małym pomieszczeniu panował gwar, niczym na arabskim targowisku. Na szczęście, wśród tego obcego tłumu,  dostrzegłam też filigranową blondynkę – Sylvie. Jak się później okazało, nauczycielka miała polskie korzenie i świetnie mówiła w moim ojczystym języku. Gdyby nie to szczęśliwe zrządzenie losu, możliwe, że znów bym spakowała walizki i wróciła do Irlandiii.

* imigranci spoza Unii Europejskiej, przyjeżdżając do Francji, mają obowiązek uczestnictwa w kursie językowym. Następnie, jeśli chcą zostać na dłużej, muszą zdać egzamin. Większość z nich nie uczy się języka po to, aby ułatwić sobie życie, ale z obowiązku nałożonego przez państwo. Wiele muzułmańskich kobiet, szczególnie tych starszego pokolenia, żyje we Francji dziesiątki lat kompletnie nie znając francuskiego.

Początki nie były łatwe. Musiałam zacisnąć zęby, „wyalienować się” z tego tłumu i skupić na tym, co najważniejsze, czyli na nauce francuskiego. Może zapytacie dlaczego nie dążyłam do kontaktu z tymi ludźmi? Byłam dla nich tą „inną”, traktowali mnie z dystansem i ostrożnością. Zamykali się w tym swoim niezrozumiałym dla mnie języku. Wielu z nich było analfabetami, którzy kompletnie nie znali zasad panujących w szkole. Nie zawsze zachowywali podstawy  kultury w naszym europejskim rozumieniu tego słowa, a spotkani na mieście ostentacyjnie udawali, że się nie znamy. Nie lubiłam tam chodzić, ale z zaciśniętymi zębami, trochę indywidualnym tokiem nauki skończyłam kurs i zdałam egzamin otrzymując 98 / 100 pkt.

Przyznam, że nie chciałam tego wszystkiego przechodzić po raz drugi. Wiedziałam jednak, że sama, w domu, nie dam rady szlifować francuskiego. Na prywatne lekcje nie było mnie stać. Znalazłam inną szkołę, a nawet dwie.

Odtąd wtorki i czwartki spędzałam w APP – czymś w rodzaju centrum dokształcania dla dorosłych. Tym razem 90% kursantów stanowili Francuzi. Czasem przychodziło ze dwóch Algierczyków, mówiących biegle po francusku. Była jedna dziewczyna z Anglii i ja. W APP można było wziąć udział w rozmaitych kursach dokształcających, nie tylko językowych, niekiedy bardzo specjalistycznych. Ja spędzałam 7 godzin dziennie z nosem w książce, rozwiązując dziesiątki ćwiczeń i zgłębiając tajniki francuskiej gramatyki. Dość nudne, ale przydatne zajęcie. Niestety, mało było okazji do rozmowy, więc mój francuski wciąż pozostawał na dość słabo komunikatywnym poziomie. Dlatego w poniedziałki i piątki uczestniczyłam w innym kursie, w collège’u – żeby sobie więcej pogadać.

W collège’u również był organizowany obowiązkowy kurs dla imigrantów i również większość stanowili ludzie z Algierii, Maroka, czy krajów byłej Jugosławii. Ale jacyś jednak inni – młodsi, bardziej otwarci, uśmiechnięci. Kilka Algierek chodziło z odsłoniętą głową i nawet w dość wyzywających strojach. Była też dziewczyna z Filipin, czy Tajlandii. Była Czeszka i Rosjanka o wygladzie modelki, był jeden Chińczyk, który kompletnie niczego nie rozumiał. Zdecydowanie nie była to powtórka z pierwszego kursu, tym bardziej, że spotkałam kilka osób, z którymi udało mi się znaleźć wspólny język. Poza tym, rozmawiając z Joy, czy Tatianą, mogłam odrobinę zatroszczyć się o mój powoli zanikający angielski. Poziom kursu znów mnie lekko rozczarował, ale miałam już podstawy z poprzedniego. Przede wszystkim chodziłam tam, by rozmawiać po francusku, o wszystkim i o niczym, byle gadać ile wlezie!

Choć starałam się podchodzić do sprawy w dość dyplomatyczny sposób, zdarzało się, że zahaczaliśmy o bardziej drażliwe tematy. Czasem celowo, czasem z nudów lubiłam wsadzać kij w mrowisko i zadawałam im pytanie : „ale dlaczego?” Dlaczego zakrywasz włosy, dlaczego nie jesz i nie pijesz w dzień podczas ramadanu ( Czy Twój Bóg w nocy Cię nie widzi? ), dlaczego nie poprosisz męża o pomoc, dlaczego robisz, co Ci każą? Odpowiedzią było dla mnie ich zdziwienie, bo przecież tak było jest i będzie. I nikt się nad tym nie zastanawia, nie zadaje sobie takich pytań. Jednego razu skupiłam na sobie wzrok całej sali, gdy przekornie stwierdziłam, że to Wolność jest moją religią. Potem już nie chciałam prowokować.

Z kolei Joy ( Filipinka ) nie miała takich oporów. Do momentu, gdy spytała chłopaka z Kosowa o zamach na WTC. W odpowiedzi usłyszała, że Osama był wielkim bohaterem, a wszyscy Amerykanie zasługują na śmierć. Domyślam się, że według niego to samo powinno spotkać cały zachodni świat  i  w takich momentach zastanawiam się, po co oni tutaj przyjeżdżają… Na codzień nie myślę o tym, ale są momenty, gdy nie czuję się do końca bezpiecznie przebywając obok ludzi gotowych zabić, lub umrzeć w obronie swojej wiary.

Oczywiście we Francji żyje mnóstwo imigrantów, którzy świetnie potrafią się zintegrować. W mojej okolicy sporo osób ma polskie korzenie i podobno w każdej rodzinie znajdzie się osoba, której nazwisko kończy się na – ski. Jest wielu Włochów, trochę Portugalczyków i ludzi z Maghrebu ( szczególnie młodszego pokolenia ), którzy jednak znaleźli tu swoje miejsce wśród, a nie obok Francuzów. Pracują, uczą się i żyją tak, jak inni. Jest jednak spora grupa osób zapalczywie dbających o swoją odrębność religijną i kulturową, odcinających się od reszty społeczeństwa. Słuchają swojej ludowej muzyki, nie czytają książek, nie oglądają filmów, są zupełnie odporni na otaczający ich świat. Niektórzy całymi rodzinami żyją z zasiłku – tyle im wystarcza i tak im odpowiada. Po kilku latach pobytu we Francji nie wiedzą co to pizza, czy hot – dog, nie wiedzą, że z psem trzeba wyjść na spacer i po co w ogóle komuś pies?! ( słyszałam, że niektórzy muzułmanie hodują kozy na 7 piętrze w bloku, ale to w zupełnie innym celu ). Nie potrafią odróżnić przystawki od dania głównego, czy deseru. Nie wiedzą, nie potrafią, a przecież wystarczy tylko chcieć.

Łatwo jest mówić o tolerancji, ale co się stanie, jeśli spotkasz na swojej drodze ludzi z zupełnie innego świata? Ludzi, których poglądów nigdy nie będziesz w stanie zaakceptować, bo są w całkowitej sprzeczności z Twoimi? Czy znajdziesz wspólny język z dziewczyną, której rodzice zabronili chodzić do szkoły, bo zaczęły jej rosnąć piersi – jej poziom wiedzy pozostawia wiele do życzenia i nie rozumie więcej niż połowy z tego, o czym mówisz? Czy będziesz w stanie traktować ją na równi z Tobą? Albo nie zdziwi Cię fakt, że można nie znać daty swoich urodzin? A w końcu, jak się zachowasz stojąc twarzą w twarz z człowiekiem, który najchętniej wyeliminowałby Ciebie i cały Twój zachodni świat? Będziesz w stanie go zaakceptować, czy raczej zachowasz bezpieczny dystans?


PS. Bardzo polecam Wam książkę P. Sichel’a „Modigliani”, która wspaniale opisuje życie włoskiego malarza i bohemy artystycznej Paryża z początku XX wieku.