Kiedy w 2003 roku po raz pierwszy zobaczyłam Paryż, byłam zachwycona. Nie tylko dlatego, że spełniło się moje wielkie marzenie i chodziłam po miejscach, gdzie kiedyś szlajał się Modigliani, Utrillo i inni pijani artyści. Miasto zachwyciło mnie swoją różnorodnością. Nigdy wcześniej na jednej ulicy nie widziałam tylu kolorów skóry. Świat w pigułce, we wszystkich swych odcieniach – od bogactwa do biedoty, od porcelanowego do czarnego jak smoła. Kolorowa, multikulturowa pigułka ( nie ) spełnionych marzeń. Widziałam ogromnego różowego pudla z pomponami, który dostojnie wyjeżdżał po ruchomych schodach, z metra wprost na Avenue des Champs-Élysées. Albo wulgarnego, transwestytę w potarganych kabaretkach, krzyczącego coś z wyraźnym francuskim R. Z zachwytem patrzyłam na piękną mulatkę w lśniącym Lamborghini, albo wytworną kobietę w typie Catherine Deneuve, która sączyła swoje espresso w kafejce na rogu. Czasem czułam niepokój, np. wchodząc wieczorem do metra pełnego czarnoskórych młodych mężczyzn, z tymi ich świecącymi, rozbieganymi oczami, kiedy cała reszta podróżnych stała nieruchomo, patrząc przed „nieistniejące” siebie. Niedługo po moim powrocie do Polski w stolicy Francji wybuchły zamieszki. Ci sami czarnoskórzy chłopcy palili, demolowali, niszczyli Paryż domagając się równych praw.
Teraz, po latach, mieszkam w małym burgundzkim miasteczku. Nie ma tu wielkich blokowisk, ludzie żyją spokojnie w swoich domach z ogródkiem, życie toczy się w żółwim tempie. Ogólnie – nuda. Oprócz dwóch czarnoskórych, nie widziałam żadnej osoby, która różniłaby się od nas czymkolwiek. Ale wystarczy pojechać do oddalonego o kilka kilometrów, większego miasta. Tam spotkałam się „z nimi” po raz pierwszy w tak bezpośredni sposób.
Muszę powiedzieć, że wahałam się, i wciąż się waham, czy powinnam pisać na ten temat. Zaraz mogą odezwać się głosy, że jestem nietolerancyjna, mam rasistowskie poglądy, albo co najmniej zadzieram nosa. Tymczasem ja jestem w stanie zaakceptowaać nawet wyznawców dętki rowerowej, jeśli swoją wiarą nie ingerują w moje życie. Albo dwóch zakochanych, z czego jeden jest człowiekiem, a drugi szympansem, o ile szympans też się na to zgadza. Oczywiście to przenośnia – nie czytajcie moich słów w tak dosłowny sposób!
Inaczej to wszystko wygląda, gdy z teorii przechodzimy do praktyki i musimy się zderzyć z brutalną rzeczywistością.
Po raz pierwszy spotkałam muzułmanów na kursie francuskiego, blisko 4 lata temu*. Pamiętam, kiedy weszłam do małej, dusznej salki lekcyjnej wypełnionej starszymi kobietami, których głowy okrywał hidżab. Obok siedzieli mężczyźni o śniadej cerze, z przeszywającym mnie wzrokiem. Miałam ochotę zrezygnować. W tym małym pomieszczeniu panował gwar, niczym na arabskim targowisku. Na szczęście, wśród tego obcego tłumu, dostrzegłam też filigranową blondynkę – Sylvie. Jak się później okazało, nauczycielka miała polskie korzenie i świetnie mówiła w moim ojczystym języku. Gdyby nie to szczęśliwe zrządzenie losu, możliwe, że znów bym spakowała walizki i wróciła do Irlandiii.
* imigranci spoza Unii Europejskiej, przyjeżdżając do Francji, mają obowiązek uczestnictwa w kursie językowym. Następnie, jeśli chcą zostać na dłużej, muszą zdać egzamin. Większość z nich nie uczy się języka po to, aby ułatwić sobie życie, ale z obowiązku nałożonego przez państwo. Wiele muzułmańskich kobiet, szczególnie tych starszego pokolenia, żyje we Francji dziesiątki lat kompletnie nie znając francuskiego.
Początki nie były łatwe. Musiałam zacisnąć zęby, „wyalienować się” z tego tłumu i skupić na tym, co najważniejsze, czyli na nauce francuskiego. Może zapytacie dlaczego nie dążyłam do kontaktu z tymi ludźmi? Byłam dla nich tą „inną”, traktowali mnie z dystansem i ostrożnością. Zamykali się w tym swoim niezrozumiałym dla mnie języku. Wielu z nich było analfabetami, którzy kompletnie nie znali zasad panujących w szkole. Nie zawsze zachowywali podstawy kultury w naszym europejskim rozumieniu tego słowa, a spotkani na mieście ostentacyjnie udawali, że się nie znamy. Nie lubiłam tam chodzić, ale z zaciśniętymi zębami, trochę indywidualnym tokiem nauki skończyłam kurs i zdałam egzamin otrzymując 98 / 100 pkt.
Przyznam, że nie chciałam tego wszystkiego przechodzić po raz drugi. Wiedziałam jednak, że sama, w domu, nie dam rady szlifować francuskiego. Na prywatne lekcje nie było mnie stać. Znalazłam inną szkołę, a nawet dwie.
Odtąd wtorki i czwartki spędzałam w APP – czymś w rodzaju centrum dokształcania dla dorosłych. Tym razem 90% kursantów stanowili Francuzi. Czasem przychodziło ze dwóch Algierczyków, mówiących biegle po francusku. Była jedna dziewczyna z Anglii i ja. W APP można było wziąć udział w rozmaitych kursach dokształcających, nie tylko językowych, niekiedy bardzo specjalistycznych. Ja spędzałam 7 godzin dziennie z nosem w książce, rozwiązując dziesiątki ćwiczeń i zgłębiając tajniki francuskiej gramatyki. Dość nudne, ale przydatne zajęcie. Niestety, mało było okazji do rozmowy, więc mój francuski wciąż pozostawał na dość słabo komunikatywnym poziomie. Dlatego w poniedziałki i piątki uczestniczyłam w innym kursie, w collège’u – żeby sobie więcej pogadać.
W collège’u również był organizowany obowiązkowy kurs dla imigrantów i również większość stanowili ludzie z Algierii, Maroka, czy krajów byłej Jugosławii. Ale jacyś jednak inni – młodsi, bardziej otwarci, uśmiechnięci. Kilka Algierek chodziło z odsłoniętą głową i nawet w dość wyzywających strojach. Była też dziewczyna z Filipin, czy Tajlandii. Była Czeszka i Rosjanka o wygladzie modelki, był jeden Chińczyk, który kompletnie niczego nie rozumiał. Zdecydowanie nie była to powtórka z pierwszego kursu, tym bardziej, że spotkałam kilka osób, z którymi udało mi się znaleźć wspólny język. Poza tym, rozmawiając z Joy, czy Tatianą, mogłam odrobinę zatroszczyć się o mój powoli zanikający angielski. Poziom kursu znów mnie lekko rozczarował, ale miałam już podstawy z poprzedniego. Przede wszystkim chodziłam tam, by rozmawiać po francusku, o wszystkim i o niczym, byle gadać ile wlezie!
Choć starałam się podchodzić do sprawy w dość dyplomatyczny sposób, zdarzało się, że zahaczaliśmy o bardziej drażliwe tematy. Czasem celowo, czasem z nudów lubiłam wsadzać kij w mrowisko i zadawałam im pytanie : „ale dlaczego?” Dlaczego zakrywasz włosy, dlaczego nie jesz i nie pijesz w dzień podczas ramadanu ( Czy Twój Bóg w nocy Cię nie widzi? ), dlaczego nie poprosisz męża o pomoc, dlaczego robisz, co Ci każą? Odpowiedzią było dla mnie ich zdziwienie, bo przecież tak było jest i będzie. I nikt się nad tym nie zastanawia, nie zadaje sobie takich pytań. Jednego razu skupiłam na sobie wzrok całej sali, gdy przekornie stwierdziłam, że to Wolność jest moją religią. Potem już nie chciałam prowokować.
Z kolei Joy ( Filipinka ) nie miała takich oporów. Do momentu, gdy spytała chłopaka z Kosowa o zamach na WTC. W odpowiedzi usłyszała, że Osama był wielkim bohaterem, a wszyscy Amerykanie zasługują na śmierć. Domyślam się, że według niego to samo powinno spotkać cały zachodni świat i w takich momentach zastanawiam się, po co oni tutaj przyjeżdżają… Na codzień nie myślę o tym, ale są momenty, gdy nie czuję się do końca bezpiecznie przebywając obok ludzi gotowych zabić, lub umrzeć w obronie swojej wiary.
Oczywiście we Francji żyje mnóstwo imigrantów, którzy świetnie potrafią się zintegrować. W mojej okolicy sporo osób ma polskie korzenie i podobno w każdej rodzinie znajdzie się osoba, której nazwisko kończy się na – ski. Jest wielu Włochów, trochę Portugalczyków i ludzi z Maghrebu ( szczególnie młodszego pokolenia ), którzy jednak znaleźli tu swoje miejsce wśród, a nie obok Francuzów. Pracują, uczą się i żyją tak, jak inni. Jest jednak spora grupa osób zapalczywie dbających o swoją odrębność religijną i kulturową, odcinających się od reszty społeczeństwa. Słuchają swojej ludowej muzyki, nie czytają książek, nie oglądają filmów, są zupełnie odporni na otaczający ich świat. Niektórzy całymi rodzinami żyją z zasiłku – tyle im wystarcza i tak im odpowiada. Po kilku latach pobytu we Francji nie wiedzą co to pizza, czy hot – dog, nie wiedzą, że z psem trzeba wyjść na spacer i po co w ogóle komuś pies?! ( słyszałam, że niektórzy muzułmanie hodują kozy na 7 piętrze w bloku, ale to w zupełnie innym celu ). Nie potrafią odróżnić przystawki od dania głównego, czy deseru. Nie wiedzą, nie potrafią, a przecież wystarczy tylko chcieć.
Łatwo jest mówić o tolerancji, ale co się stanie, jeśli spotkasz na swojej drodze ludzi z zupełnie innego świata? Ludzi, których poglądów nigdy nie będziesz w stanie zaakceptować, bo są w całkowitej sprzeczności z Twoimi? Czy znajdziesz wspólny język z dziewczyną, której rodzice zabronili chodzić do szkoły, bo zaczęły jej rosnąć piersi – jej poziom wiedzy pozostawia wiele do życzenia i nie rozumie więcej niż połowy z tego, o czym mówisz? Czy będziesz w stanie traktować ją na równi z Tobą? Albo nie zdziwi Cię fakt, że można nie znać daty swoich urodzin? A w końcu, jak się zachowasz stojąc twarzą w twarz z człowiekiem, który najchętniej wyeliminowałby Ciebie i cały Twój zachodni świat? Będziesz w stanie go zaakceptować, czy raczej zachowasz bezpieczny dystans?
PS. Bardzo polecam Wam książkę P. Sichel’a „Modigliani”, która wspaniale opisuje życie włoskiego malarza i bohemy artystycznej Paryża z początku XX wieku.
Łatwo jest być tolerancyjnym w teorii – gdy nie ma się okazji skonfrontować swoich poglądów z rzeczywistością. Myślę, że nie jeden „tolerancyjny” człowiek zareagowałby całkiem nietolerancyjnie, gdyby do takiego zderzenia z innym światem doszło na jego własnym podwórku, gdyby to chodziło o jego siostrę, córkę, brata, któremu serce bije w śniadym kierunku. W ogóle, choć sama jestem taka właśnie teoretycznie tolerancyjna, wkurza ten wszechobecny przymus tolerancji. Jak zwykle poprawność polityczną popycha się tu do absurdu. A fakty są takie, że różnice kulturowe istnieją i to najnormalniejsza rzecz na świecie, że nie wszystko dla wszystkich jest do zaakceptowania. Byleśmy się tylko z tego powodu nie chcieli pozabijać, a będzie dobrze :-)
PolubieniePolubienie
Jeszcze dodam dwie rzeczy: że warto kogoś najpierw poznać, zanim się go osądza. A po drugie: emigracja jest dość niebezpieczną sprawą – opuszczając własną kulturę można przy okazji stracić własną godność. A zabijają często ci, którzy nie słuchają argumentów drugiej strony.
PolubieniePolubienie
Trochę się wahałam czy skomentować, ale ta urocza zachęta powyżej jednak mnie przekonała ;) Ciekawie napisałaś. Wyłania mi się taki obraz: nastąpiło „zderzenie światów” i… nic. Każdy pozostał na swojej pozycji, nikt chyba za dużo nie zrozumiał ze świata drugiego. Posługując się Twoim przykładem – jeden hoduje psa, bo to przyjaciel człowieka, a drugi kozę, bo to żywiciel człowieka i każdy uważa, że to jego pobudki są bardziej słuszne i „normalne”. Trochę mi się w to nie chce wierzyć…Naprawdę, jedyne czego się dowiedziałaś od tych ludzi, to to, że „Osama był wielkim bohaterem, a wszyscy Amerykanie zasługują na śmierć”?
PolubieniePolubienie
Nie tylko. Z kobietami najczęściej nie rozmawiamy o tych sprawach. Raczej faceci są bardziej radykalni w swoich poglądach. Rozmawiamy o różnych przyjemnych rzeczach, ale te szczegóły, niestety rzutują na całość. To, co nas różni przede wszystkim, to podejście do religii – my ( z wyjątkami ) chcemy zaakceptować inne wyznania, aby był pokój na świecie, a oni ( pewnie też z wyjątkami ) uważają że Islam powinien zapanować na całym świecie i wtedy też byłby pokój. Te podejścia się różnią zasadniczo :-)
Poza tym, cieszę się, że ich poznałam. Warto poznawać innych ludzi kimkolwiek są, chociaż jesteśmy jak dwa kawałki puzzli z różnych układanek. Pozdrawiam :-)
PolubieniePolubienie