Taka nudna niedziela

Wybraliśmy się wczoraj na brocante, czyli targ staroci. Dzień zaczął się mroźno i mgliście, do Cluny mieliśmy niecałe 50 kilometrów. Droga pełna zakrętów i zawijasów. Z jednej strony lasy, z drugiej pola i pastwiska, blond krówki rasy Charolaise, piękne widoki. Byliśmy tam po raz enty, nie robiłam więc zdjęć wszystkiego. Nie zobaczycie tym razem ruin opactwa benedyktynów, ani hipodromu. Na targu byłam zbyt zajęta oglądaniem i szybko zapomniałam o aparacie. Później fotografowałam tylko to, co wpadło mi w oko. Ulice Cluny były puste, całe miasteczko nie obudziło się jeszcze z długiego, niedzielnego snu.

Brocante | chilitonkaBrocante | chilitonkaCluny | chilitonkaCluny | chilitonkaCluny | chilitonkaCluny | chilitonkaW drodze powrotnej zajrzeliśmy do Cormatin z nadzieją, że uda nam się obejrzeć słynne château od środka. Niestety, zamknięte na cztery spusty. Zza bramy oddalonej od zamku widok nie był zbyt dobry, nie zrobiłam więc żadnych zdjęć. Moją uwagę przykuł starszy pan ubrany w elegancki, aksamitny garnitur koloru butelkowego. Wracał po mszy i krótkiej wizycie w barze Meteor, w towarzystwie młodszego kompana. Połaziliśmy trochę po wąskich uliczkach, zajrzeliśmy w różne zakamarki. Nie było gdzie napić się kawy, kupiliśmy tylko chrupiącą bagietkę i pojechaliśmy dalej…Cormatin | chilitonkaCormatin | chilitonkaCormatin | chilitonkaCormatin | chilitonka… a dalej zboczyliśmy lekko z drogi, aby ponownie zajrzeć do Saint Gengoux le National. To urocze miasteczko powitało nas słońcem. Pusto i cicho, słychać było tylko gruchające gołębie, jakby cofnął się czas. Wiele budynków w St. Gengoux pamięta czasy Średniowiecza, uliczki są wąskie i mają wdzięczne nazwy, a pomiędzy nimi kryje się wiele poprzecznych dróżek, małych schodków. Nie mogłam się napatrzeć na te wszystkie stare wrota i okiennice, wyobrażałam sobie jak pięknie wyglądałyby w roli tła do moich zdjęć kulinarnych. Musiałam obejść się smakiem, za to koty, duuuużo kotów, grubaśne i zadbane, właśnie pałaszowały swoje miski i nawet nie przeszkadzał im przechodzący obok pies.

St. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaSt. Gengoux le National | chilitonkaWiele razy przejeżdżaliśmy obok, ale nigdy nie zajrzeliśmy do Taizė. To mała wioska, zaledwie osada na wzgórzu, a wszystkie domy zbudowane są ze starego kamienia, jak na zdjęciu poniżej. Ale Taizė to przede wzystkim miejsce słynnej Wspólnoty założonej przez brata Rogera. Dwa najważniejsze cele Wspólnoty to: „żyć w komunii z Bogiem poprzez modlitwę oraz być zaczynem pokoju i zaufania pośród rodziny ludzkiej„. Uczestnicy spotkań mieszkają w prostych warunkach – latem w namiotach, kempingach, a zimą w ogrzewanych, drewnianych barakach, które zajmują sporo miejsca na samym szczycie wzgórza i nie zmieściły się w obiektywie mojego aparatu. Wioska tętniła życiem, zauważyliśmy, że właściwie zaczęła się już wiosna! Na sporym parkingu stały autokary i auta z różnych krajów. Czuć było w powietrzu wiarę i modlitwę. Trochę nie nasze klimaty, pojechaliśmy więc dalej.

Tezė, Bourgogne | chilitonkaTezė, Bourgogne | chilitonkaTezė, Bourgogne | chilitonkaTezė, Bourgogne | chilitonkaW Blissy sur Fley byliśmy po raz pierwszy. Skusił nas widok starego zamczyska, widocznego z drogi. To maleńka, przeurocza wioska z kamiennym kosciółkiem pośrodku. Zupełnie inny świat, trochę bajkowy – na pewno wrócimy tam raz jeszcze, kiedy zazieleni się.

Blissy sur Fley | chilitonkaBissy sur Fley | chilitonkaBissy sur Fley | chilitonkaBissy sur Fley | chilitonkaBissy sur Fley | chilitonkaPs. Zakupy na brocante były bardzo udane. Wydałam całe 6 euro, a radości, jak za 200 ;-)

Reklama

W poszukiwaniu skarbów

Cane sugar Chili & Tonka

Pamiętam tę niedzielę, jakieś trzy lata temu. W czerwcu, może w lipcu. Spotkałam się w parku z Estelle – panią kolegi mojego psa. Homer nie cierpi yorków i nigdy tego nie ukrywał, szczery chłopak z niego. W związku z powyższym nasz wspólny spacer nie trwał zbyt długo. „Wybierasz się na brocante? Dzisiaj w centrum miasta?” – zapytała znajoma. Psy zaczęły coraz groźniej szczerzyć kły. Mój Homerek , gdyby tylko chciał, jednym ząbkiem mógłby przegryźć szyjną tętniczkę Cezara. Kiedy psom już całkiem na sztorc stanęła sierść na całej długości kręgosłupa, sytuacja zaczęła być groźna, więc się grzecznie pożegnałam.

Żebym ja chociaż wiedziała co u licha jest to całe brocante, pomyślałam. Pogoda była piękna, dochodziła godzina dziewiąta rano. Postanowiłam, że może jednak pójdę do miasta, wybadam, zobaczę, może trafię. A trafić nie było zbyt trudno, bo w tym samym kierunku zmierzała spora grupka osób. Po kilku minutach, na miejscu przestronnego parkingu i wzdłuż kanału, moim oczom ukazał się ogromny targ staroci :-)

Ale czego tam nie było! Stare księgi w skórzanych oprawach, piękna zastawa stołowa, szezlong à la Ludwik XVI, srebrne sztućce, stuletnie aparaty fotograficzne, szabelki, wiekowe rowery i cała masa przeróżnych mniejszych i większych klamotów. Kiedy przeszłam wzdłuż, przez cały targ, na jednym z ostatnich stanowisk ujrzałam porcelanową paterę  przecudnej urody. A, co mi tam! i z ciekawości spytałam o cenę.

2 euro – usłyszałam.
Przepraszam, ile? – zapytałam z niedowierzaniem, bo deux euro2 brzmi podobnie jak douze euro, czyli 12.

– 1 euro?

To ja poproszę :-)

I tak oto, zdziwiona, stałam się właścicielką pierwszego rupiecia. Momentalnie dostałam jakiejś takiej werwy! Żrenice powiększone, z uśmiechem na ustach i ze zdwojoną energią obróciłam się na pięcie, aby ruszyć w przeciwną stronę. Z powrotem po te wszystkie cudeńka, które rzuciły mi się w oczy, a które posądzałam o zbyt wysoką cenę. Większość z nich już zniknęła w przepastnych torbach innych zwiedzających, ale pamiętam, że kupiłam wtedy kilka całkiem  ładnych rzeczy, wydając jakieć 5 – 7 euro.

I tak właśnie rozpoczęło się moje małe sekretne hobby. Podobno kobiety mają manię zbieractwa, a faceci lubią polować na zwierzynę. Ja mogłabym się godzinami włóczyć, szperać, przeszukiwać bez końca te wszystkie szpargały, nierzadko znajdując przyjemność w samym tylko oglądaniu. Mąż mój, który na początku był bardzo sceptycznie nastawiony do tego typu zakupów, zmienił zdanie, gdy upolował stary polski banknot i srebrną zapalniczkę.

To właśnie na targach staroci znajduję te wszystkie propsy, które całkiem fotogenicznie prezentują się na moich kulinarnych zdjęciach. Dzisiaj już wiem, że lepiej wybierać brocante, czy  puces – tam można znaleźć najfajniejsze skarby. Często sprzedawcy zajmują się tym fachem profesjonalnie, skupując po całej Francji najróżniejsze starocie, nierzadko równie profesjonalnie je wyceniając. Z kolei na tzw. vide – greniers wystawcami są najczęściej zwykli ludzie, którzy chcą się pozbyć z domu niepotrzebnych klamotów. Na vide – greniers najwięcej jest starych ciuchów, zabawek, najróżniejszych sprzętów elektronicznych, ale można też trafić jakieś perełki za naprawdę niską cenę.

Targ b&w

Francuzi uwielbiają targi staroci! Organizują je przez cały rok, choć oczywiście w sezonie wiosenno – letnim jest ich o wiele więcej. Na przykład na stronie brocabrac można dowiedzieć się o wszystkich tego typu imprezach na terenie całej Francji. Wystarczy tylko kliknąć na region, który nas interesuje, wybrać czas i miejsce. W zależności od wielkości targu i liczby wystawców, otrzymuje on od 1 do 5 „czerwonych kropek”.  Z reguły na taki targ wchodzimy za darmo. To wystawcy płacą np. 2 euro za metr bieżacy stoiska. Jedynie na niektórych imprezach, na przykład organizowanych przez szkoły, płaci się 1 – 2 euro za wstęp ( pieniądze trafiają do budżetu placówki, np. na zorganizowanie wycieczki dla dzieci ). Warto wybrać się na zakupy rano – wtedy jest więcej towaru, lepszy wybór.

Oprócz tego, istnieje również tzw. vide – maison, czyli wyprzedaż w jakimś konkretnym, prywatnym  domu. Wtedy wszystkie kląkry wystawiane są na zewnątrz, np. do ogrodu, a zwiedzający mogą swobodnie oglądać, przebierać, kupować wszystko to, co kumuś już się znudziło, a innemu może się jeszcze przydać. Chyba ostatnia już forma tego typu imprez, to połączenie targów staroci z targami gastronomicznymi, wystawami lokalnych twórców, rzemieślników i innych pasjonatów. Tam można kupić dzieła sztuki przecudnej urody, ręcznie robioną biżuterię, czy – najlepsze – domowe przetwory. I jeszcze Antiquités – czasem można je znaleźć przy okazji brocante, choć najczęściej prawdziwe antyki sprzedawane są w pięknie urządzonych sklepach. I już naprawdę na koniec – collections, czyli wszelkie znaczki, figurki, kapsle i wszystko, co tylko można z zapałem kolekcjonować ( Francuzi to lubią ).

Zawsze na takich targach panuje wesoła atmosfera. W bufecie można się napić, czy spróbować lokalnych specjałów. Sprzedawcy rozgrzewają się gorącą kawą, lub czymś odrobinę mocniejszym. Często już z samego rana dopisuje im humor i wykrzykują śmieszne teksty, zachęcając w ten sposób oglądaczy do zakupu swojego towaru. Nie raz słyszałam odgłos odkorkowanej butelki i komentarz przechodnia „och, jaki piękny dźwięk!„.

Bardzo lubię oglądać i polować na ciekawe przedmioty „z duszą”. We Francji sporo jest naprawdę starych, ładnych rzeczy. Docenia się ich urok i wartość. Innym razem śmieszy mnie widok tych najróżniejszych, przedziwnych, bywa, że strasznie kiczowatych ! Zastanawiam się czasem, jaki gust miał ten, kto wymyślił dane arcydzieło i po jaką chol… tzn. po co?! Albo co kieruje ludźmi, którzy to kupują? Raz widziałam faceta z ogromnym, zakurzonym, pluszowym bocianem i nie mam pojęcia co zamierzał z tym fantem zrobić?